Osiem goli dla Afryki
„8 goals for Africa” to nawiązujący do ONZ-owskich Milenijnych Celów Rozwoju tytuł piosenki nagranej przez ośmiu znanych afrykańskich muzyków z okazji zbliżającego się Mundialu w RPA („goal” to po angielsku zarówno „cel” jak i „bramka”), której premiera odbyła się w tym tygodniu. Wśród wykonawców znaleźli się Yvonne Chaka Chaka z RPA, Angelique Kidjo z Beninu, Oliver Mtukudzi z Zimbabwe, Eric Wainaina z Kenii, Baaba Maal z Senegalu, Soweto Gospel Choir z RPA oraz jazzmani, Hugh Masekela i Jimmy Dludlu z RPA.
Piosenka i teledysk mają propagować ideę Milenijnych Celów, których realizacja powinna się przyczynić do wyeliminowania ubóstwa oraz znaczącej poprawy jakości życia w krajach rozwijających się do 2015 roku. Nie czas i nie miejsce tutaj teraz na krytykę ONZ-owskich milenijnych założeń oraz zastanawianie się nad sensem podobnych postanowień (jestem w trakcie czytania książki, która odnosi się do podobnych inicjatyw podejmowanych przez kraje zachodnie bardzo sceptycznie) – skupmy się na samej muzycznej inicjatywie.
Choć muzycznie kawałek nie jest absolutnie w moim stylu (ale myślę, że ma potencjał „złapania”, gdy wyświetlany będzie na południowoafrykańskich stadionach podczas Mundialu), a teledysk może się wydawać momentami mocno kiczowaty, jestem zdecydowanie na „tak”. Po pierwsze podoba mi się fakt, że wykonawcy są w stu procentach Afrykańczykami, że nie jest to kolejna inicjatywa typu „gwiazdy i gwiazdki bogatego Zachodu śpiewają dla biednej, nieszczęśliwej Afryki”. Tu Afryka wypowiada się sama za siebie – i choć to tylko piosenka, jest to pozytywny przykład brania spraw we własne ręce. Po drugie, mimo, że tematyka jest dość ciężka, całość utrzymana jest w optymistycznym tonie, co również nieczęsto się przy poruszaniu podobnych zagadnień zdarza. I w końcu po trzecie, jestem bardzo podekscytowana faktem, że tak ważna światowa impreza sportowa odbywa się w tym roku w Afryce, bo to niewątpliwie łączy się z wieloma szansami dla kontynentu, który na dodatek ma obsesję na punkcie piłki nożnej (podczas wizyt w pubach i barach Kenii i Tanzanii udało mi się tę słynną fascynację zobaczyć na własne oczy). Poza tym przyznaję, że sama na czas Mistrzostw Świata zmieniam się w zaciętego kibica – więc w tym roku będę kibicować dodatkowo Afryce, nawet w rytm tej kiczowatej piosenki;-)
Leniwa niedziela w Serengeti (fotostory)
Drugi dzień naszego pobytu w Serengeti zapisał się w mojej pamięci jako „dzień, w którym zwierzętom się nie chciało”. A wyglądało to mniej więcej tak:

Nakręceni atrakcyjnymi spotkaniami z poprzednich dni wyruszamy z kempingu na poranny objazd parku jeszcze przed świtem..

Pierwszy punkt zwiedzania - "lamparcie drzewo", na którym wczoraj urzędowała lamparcica z młodym. Wypatrujemy przez lornetkę jakiegoś ruchu wśród gałęzi. Dostrzegamy wreszcie budzącą się matkę, a nawet kawałek głowy lamparciątka!

Tu mały nieporadnie próbuje dogonić matkę, która przed chwilą zwinnie zeskoczyła z drzewa. Musi jeszcze mocno popracować nad tym manewrem, jeśli chce kiedyś zasłużyć na miano najgroźniejszego drapieżnika sawanny!

Mijamy turystów uparcie wypatrujących matki z młodym w wysokiej trawie sawanny. Tak, ten dzień będzie pełen takiego wypatrywania...

Zrobiliśmy już dobrych parę kilometrów i nic... tylko czasem na naszej drodze pojawia się jakiś zaskoczony dik-dik.

My szukamy zwierząt od dołu, ci, których stać na godzinny przelot balonem za $500, wypatrują ich z góry.

Jak widać zresztą nie tylko turyści zawzięcie szukają w wysokiej trawie sawanny jakichkolwiek śladów życia...

Tego dnia nawet najszybsze zwierzęta świata są mało ruchliwe - gepard po powolnym, pełnym gracji przedefilowaniu parę razy przed naszym jeepem, w pewnym momemcie siada i zasypia!

Drapieżne koty sawanny są wyjątkowo rozleniwione - kilkaset metrów dalej napotykamy wylegującą się na pniu drzewa samotną lwicę...

Jakiś czas później dostrzegamy trzy młode samce ucinające sobie drzemkę. O dziwo, jeden z nich nawet podnosi na nasz widok głowę!

Widocznie jednak nie przypadamy mu do gustu, bo po kilkuminutowym powierceniu się pod drzewkiem, postanawia przenieść się gdzieś indziej, żegnając nas obrażonym, choć jednocześnie bardzo 'od niechcenia' rykiem.

Kolejna nudząca się na sawannie lwica - tym razem w wydaniu "nastoletnim" (no tak, co młoda dziewczyna ma robić sama na takim zadupiu!)

Zresztą w Serengeti nudzą się nie tylko drapieżne koty... Spotykamy zblazowanego afrykańskiego bawoła...
Kronika podróży: Serengeti i pierwsza noc wśród dzikich zwierząt
Legendarne Serengeti sprostało naszym wielkim oczekiwaniom wobec niego już na powitanie. Podczas pierwszej godziny spędzonej na terenie parku, na krótkiej jak na tutejsze realia trasie między bramą wjazdową a naszym kempingiem, udaje nam się zobaczyć trzy najbardziej atrakcyjne afrykańskie drapieżniki: lwa, geparda, a nawet lamparta.
Tutaj kilka słów na temat pewnej bardzo ważnej hierarchii. Podczas gdy dla jednych safari to po prostu rzadka okazja by poobserwować zachowanie dzikich zwierząt na ich własnym terytorium, są też tacy, którzy całą imprezę traktują z żyłką sportowego współzawodnictwa. W Serengeti przekonałam się niestety, że ja -co tu ukrywać sierota z WF-u w szkole – właśnie do tej grupy „sportowców” należę. Przez następne trzy dni, ku wielkiej uciesze naszego teamu, zaczęłam opracowywać nawet system punktacji tych zawodów w przypadkowym spotykaniu najbardziej atrakcyjnych zwierząt! Pokrótce: są gatunki, które po paru dniach w Afryce wydają się nam tak powszechne jak gołębie w Europie (zebry, żyrafy, bawoły, wszelkiej maści antylopy i gazele), są takie, na widok których nawet po raz setny z kolei wydajemy okrzyk ekscytacji (słonie, hieny, guźce, szakale lub… śpiące lwice) i w końcu są te najbardziej cenione, te na które trzeba polować i których czasem w ogóle nie udaje się spotkać. Do tej kategorii zaliczymy nosorożce oraz duże drapieżne koty jak samce lwów (lub ogólnie lwy, które coś robią, a nie śpią!) i gepardy. Prawdziwą wisienką na afrykańskim torcie jest kamuflujący się i lubiący samotność lampart.
Jak więc nie zachwycać się Serengeti, który wysłał na nasze przywitanie taki komitet powitalny:

Potem zobaczyliśmy naszą pierwszą śpiąco-ziewającą lwicę - obroża na szyi oznacza, że samica była pod obserwacją...
A zaraz po tych wszystkich atrakcjach z nieba nad Serengeti lunął na nas ulewny deszcz.
Kemping Dik-Dik, na którym mieliśmy spędzić dwie najbliższe noce, okazał się o wiele bardziej „traperski” niż ten w okolicach Manyara – nie było już tu basenu, baru ani czystych kafelkowanych łazienek. Wokół nas były za to kilometry sawanny z tysiącami dzikich zwierząt, które bez żadnych przeszkód mogły podchodzić tak blisko do namiotów, jak tylko przyszłaby im na to ochota. Nie ma strażników, nie ma ogrodzeń, jesteśmy tylko my, sawanna i jej mieszkańcy.
I tu pora na małe sprostowanie. Jakkolwiek kuszące byłoby teraz opisywanie tego, jacy to my byliśmy bohaterscy, przesadzanie i wyolbrzymianie niebezpieczeństw noclegów w afrykanśkich parkach narodowych zostawię innym – zwłaszcza, że jest całkiem sporo amatorów tej konwencji, autorów bestsellerowych książek nie pomijając. Prawda jest jednak o wiele bardziej banalna i mniej romantyczna – gdyby owe pola namiotowe były tak niebezpieczne, jak się to niewtajemniczonym przedstawia, czy naprawdę władze parków ryzykowałyby życie turystów, którzy napędzają gospodarkę biednej Tanzanii? Owszem, zwierzęta czasami podchodzą do namiotów (choć robią to głównie zapędzający się w pasieniu roślinożercy), więc trzeba zachować ostrożność, nie krzyczeć i nie biegać bez latarki po ciemku po kempingu – oraz absolutnie nie wypuszczać się poza granice wyznaczonego jako bezpieczny dla ludzi terenu. W końcu jesteśmy na terytorium zwierząt i naszym gospodarzom należy się szacunek. Jednocześnie rdzenni mieszkańcy parków narodowych delikatnie mówiąc olewają swoich gości i naprawdę nie zawracają sobie głowy atakowaniem śpiących turystów. Pytałam Bacari o to, ile zna przypadków zaatakowania ludzi przez drapieżniki podczas jego prawie dziesięcioletniej kariery przewodnika – potrafił przypomnieć sobie jeden, kiedy kobieta z dzieckiem została zaatakowana przez lamparta w parku Tarangire. Ten nieszczęśliwy wypadek ze spaniem na nieogrodzonym polu namiotowym nie miał jednak nic wspólnego – turyści ci zatrzymali się w eksluzywnym hotelu, a ofiarą zwierzęcia padli wtedy, gdy udali się wbrew zakazom (i zdrowemu rozsądkowi) na spacer poza tereny wyznaczone przez władze parku jako bezpieczne…
To, że spanie na polach namiotowych w samym środku Serengeti nie jest tak niebezpieczne jak się je maluje, wcale nie oznacza, że nie jest czymś niesamowicie ekscytującym i działającym na wyobraźnię. W każdym bądź razie ja w pierwszą noc na kempingu Dik-Dik prawie nie zmrużyłam oka, przysłuchując się awanturującym się o resztki z kuchni pawianom oraz innym, przedziwnym, zupełnie nierozpoznawalnym dla mnie odgłosom wydawanym wokół mnie przez jakieś zwierzęta i próbując odgadnąć ich pochodzenie. Pierwszą czynnością rano było zbadanie śladów wokół kempingu i sprawdzenie ich pochodzenia z naszym wszechwiedzącym Bacari – nasza żyłka poszukiwaczy przygody miała nadzieję, że odciski na ziemi należały do lwa, niestety okazało się, że to „tylko” hieny. Nazajutrz turyści prześcigali się w relacjach o tym, czego to w nocy nie słyszeli (byli tacy, którzy twierdzili, że zwierzęta wchodziły im niemal do namiotów…).
Moja cyniczna natura chce napisać, że to spanie wśród zwierząt to jeszcze jedna atrakcja turystyczna afrykańskiego safari – z drugiej strony jest coś cholernie romantycznego i (a niech tam, użyję tego słowa) pierwotnego w takim spaniu wśród dzikich zwierząt pod afrykańskim niebem. Kiedy po przebudzeniu, jeszcze grubo przed świtem (tego dnia czekał nas objazd parku przed wschodem słońca) stoję w drzwiach ciemnej kempingowej jadalni dobudzając się niedobrą afrykańską kawą z plastikowego kubka i patrząc we wściekle rozgwieżdżone niebo nad ogromną sawanną, wbrew wszystkiemu, co napisałam wyżej, czuję się niemal jak Indiana Jones;-)
Kronika podróży: safari ciąg dalszy (przez Ngorongoro do Serengeti)
Przy śniadaniu otwiera się nad nami niebo i spłukuje pole namiotowe falą tropikalnego deszczu. Słyszymy nawet grzmoty. Hm, nie znam zbyt dobrze zwyczajów afrykańskich zwierząt, ale mam podejrzenia, że przy takich burzach raczej nie lubią paradować przed turystycznymi jeepami… zresztą mi też nie uśmiecha się jeżdżenie z otwartym dachem w smugach deszczu. Spanikowana wypytuję w kółko naszego kierowcę o to, czy aby na pewno nie będzie już więcej padać – w końcu w przewodniku wyczytaliśmy, że to pora sucha, a wiadomo, że Lonely Planet nie kłamie! (Okazuje się, że może i nie kłamie, ale też nie zawraca sobie zbytnio głowy wyjaśnianiem czytelnikom niuansów afrykańskiej pogody…) Dopiero kiedy przyparty do muru Bacari daje mi gwarancję, że zrobi wszystko, żebyśmy zobaczyli przynajmniej jednego lwa, trochę się uspokajam.
Dzisiaj jedziemy do słynnego parku Serengeti – największego skupiska dzikich zwierząt na świecie. Aby tam dotrzeć musimy przejechać przez obszary rezerwatu Ngorongoro – jakieś pół dnia jazdy jeepem po wyboistych drogach. Chyba nie muszę wspominać, że absolutnie nam to nie przeszkadza – jeśli o mnie chodzi, mogę tak jeździć i chłonąć Afrykę za oknem godzinami.
Ngorongoro to nie tylko słynny krater zapełniony po brzegi dzikimi zwierzętami – to również rozległy rezerwat przyrody wokół, trzy wulkany, porastające je lasy deszczowe i ciągnące się w nieskończoność „zielone wzgórza Afryki” – które momentami trochę przypominają mi szkockie Highlandy. Choć większość drapieżników chowa się w kraterach lub (jak na przykład lamparty) w poplątanej gęstwinie tropikalnej puszczy pokrywającej ich zbocza, otwarte przestrzenie, przez które przejeżdżamy, usiane są setkami zebr, antylop gnu i nerwowych gazeli Thompsona. Od czasu do czasu pojawiają się żyrafy, hieny, strusie, a nawet zabłąkany, wielki samotny słoń.
Najbardziej zaskakują nas jednak setki, jeśli nie tysiące… bocianów! Nigdy w życiu nie widziałam takiego zbiorowiska naszych poczciwych polskich boćków jak tutaj, w lutym, na wzgórzach Ngorongoro. (A więc w szkole nie kłamali, one naprawdę odlatują na zimę do Afryki!)
Ngorongoro jest też wyjątkowe pod innym względem – jako, że tereny te nie są oficjalnym parkiem narodowym, oprócz tych wszystkich zwierząt, mieszkają tu też ludzie. Konkretnie Masaje, którzy jako plemię pasterskie i nie polujące na dzikie zwierzęta, dostali od rządu tanzańskiego pozwolenie na osiedlanie się w granicach rezerwatu. Po drodze mijamy więc mnóstwo charakterystycznych okrągłych wiosek, maszerujące do oddalonych o kilometry szkół dzieci, roześmiane i rozgadane grupki odpoczywających od pracy kobiet, smukłych pasterzy ze stadkami garbatych afrykańskich krów, kóz i osłów. W Ngorongoro zwierzęta hodowlane i dzikie żyją w symbiozie, gnu i zebry wcinają trawę łeb w łeb z domowym bydłem.
To wszystko tworzy niezwykle interesujący widok i sprawia, że godziny jazdy absolutnie się nie dłużą. Zresztą, nie będę się rozpisywała, poniżej parę migawek z drogi.
Trudne pisanie o Afryce
„Afryka była tajemnicza, dzika i pierwotna, jej ludy bierne i jaskiniowe, a całość uzupełniona palmami, cieniem dżungli, rykiem lwa i sykiem węży tworzyła scenerię, w której odgrywał swoją dziejową rolę biały wybawca, mesjasz w hełmie tropikalnym”
– tak podobno skwitował kolejne głupawe pytanie z sali młody reporter Rysiek Kapuściński podczas jednego ze spotkań z publicznością („Kapuściński. Non-fiction”, s. 155). Zafałszowany i rasistowski obraz Afryki w głowach ludzi wychowanych na popularnej literaturze (tu ukłon w stronę pana Sienkiewicza chociażby) w Polsce lat 60-tych XX wieku raczej mnie nie dziwi. Niestety, takie wyobrażenie Afryki nie zmieniło się wiele do dzisiaj – i nie mówię tu wyłącznie o przeciętnej osobie, która w Afryce nigdy nie była i która w tworzeniu swoich opinii i wyobrażeń na jej temat polega na relacjach innych – zwłaszcza popularnych mediów, w których króluje to, co Kapuściński nazywał „egzotyczką” i co bardzo w swojej twórczości tępił… Jedna z książek, którą miałam ze sobą w podróży, napisana współcześnie przez osobę, która na misji w Afryce Wschodniej spędziła wiele lat, tak raziła stereotypami i poczuciem wyższości jej autora wobec ludzi, wśród których mieszkał, że gdybym zobaczyła tam przytoczony wyżej cytat, absolutnie bym się nie zdziwiła (książkę w pewnej chwili miałam ochotę wyrzucić ze złości – nie zrobiłam tego tylko po to, by móc na tym blogu kiedyś napisać druzgocącą jej recenzję;-)).
Dlaczego o tym tutaj wspominam? Bo przyznam szczerze, że osobiście jestem na tym punkcie być może przewrażliwiona, ale za każdym razem, kiedy zabieram się za pisanie tego bloga boję się, że sama wpadam w tę „egzotyczkową” pułapkę. Piszę o safari, wspominam o Masajach i co chwilę panikuję, czy aby z tego blogu nie robi się taka afrykańska Cepelia… No ale nie będę ukrywać, że ta egzotyka jednak fascynuje – w końcu pojechałam do Afryki między innymi po to, by spełnić swoje naiwne marzenia z dzieciństwa o zobaczeniu krainy słoni i lwów i „dzikich” plemion…
No właśnie – kolejnym problemem jest język. Przyzwyczajona do anglosaskiej poprawności politycznej, nie potrafię już swobodnie używać chociażby określenia „Czarna Afryka” kiedy piszę o rejonach położonych na południe od Sahary (dlaczego w polskim nie mamy odpowiednika angielskiego „Sub-saharan Africa”?). Zresztą, nie tylko Polacy mają tu problem – całkiem niedawno rozmawiałam na ten temat ze znajomymi Amerykanami i Francuzami, ci pierwsi byli oburzeni, że francuskie gazety używają powszechnie określenia „Czarny Kontynent”. Wynikła z tego ciekawa i dość zażarta dyskusja na temat tego, czy i jak język (polski i francuski w tym wypadku) potrafi umacniać i kultywować owe krzywdzące Afrykę stereotypy.
Być może przesadzam. Być może powinnam po prostu zachwycać się egzotyką „Czarnego Lądu” bez żadnych skrupułów – w końcu po części tak go przecież podczas tej podróży odbierałam. Mój problem polega chyba na tym, że – przepraszam, jeśli to zabrzmi zarozumiale – o Afryce wiem prawdopodobnie więcej niż przeciętna osoba (ale to dlatego, że przeciętna osoba wie o „prawdziwej” Afryce bardzo mało). Studiowałam trochę konflikty plemienne i post-kolonialną historię, pracowałam przez kilka lat w humanitarnych organizacjach, gdzie moją działką była Afryka właśnie, przeczytałam kilkanaście „poważnych” książek – zostałam wyczulona na to, jak szkodliwy może być fałszywy obraz kontynentu i jego problemów, jaki promuje się w popularnej literaturze podróżniczej i mediach. Ale to i tak za mało, by czuć się swobodnie i nie wpadać w uproszczenia i pułapki, kiedy piszę o mojej pierwszej wizycie w tej „Czarnej Afryce” właśnie.
Nie chcę, by moje pisanie tutaj dokładało się do wszechobecnego obrazu Afryki jako tylko i wyłącznie krainy dzikich zwierząt, głodujących dzieci z muchami na twarzy, niebezpiecznych miast, białych misjonarzy i pracowników humanitarnych organizacji , brutalnych wojen, skorumpowanych urzędników i „prymitywnych” plemion żyjących w glinianych lepiankach w buszu – choć jednocześnie to wszystko jest integralnym elementem kontynentu i trudno o tym nie pisać, zwłaszcza w relacjach z pierwszego dłuższego pobytu na afrykańskim lądzie.
Dodam jeszcze na koniec, że nie tylko ja się z takim problemem borykam – nawet najwięksi światowi eksperci wpadają w podobne pułapki. W zeszłym tygodniu „branżowe” blogi pisały sporo o pewnym niefortunnym filmiku, w którym Jeffrey Sachs opowiada o tym, jak można poradzić sobie z biedą w Afryce. Z tym, co proponuje słynny ekonomista można się zgadzać lub nie, problem jednak tkwił w czymś innym. Realizatorzy klipu nie potrafili uniknąć podstawowych stereotypów w ukazywaniu kontynentu – widzimy tam m.in. zebry i żyrafy w czołówce (choć z rozwiązania, jakie proponuje Sachs ze zwierzętami nie miały nic współnego) oraz biedne dzieci w wioskach oglądanych zza szyb samochodu przez białych „wybawicieli” – i choć ten ostry krytycyzm klipu był według mnie przesadzony, całe zamieszanie jest kolejnym dowodem na to, że my ludzie Zachodu z „uczciwym” przedstawianiem Afryki mamy problem.
Na podsumowanie proponuję świetny, ironiczny wykład o tym, jak „powinno się” pisać o Afryce (klip po angielsku, jak tylko znajdę więcej czasu, to postaram się zamieścić tu jego tłumaczenie, bo jest świetny – tutaj znajdziecie oryginalny tekst Binyavanga Wainaina.):
A ja tymczasem wracam do opisywania moich przygód na afrykańskim safari…;-)
…
Wiem, że znowu nastąpiło małe zakłócenie narracji, ale to, co stało się w zeszłą sobotę pod Smoleńskiem dość mocno mną wstrząsnęło – pisanie o afrykańskich zwierzętach (jak i inne zaplanowane na tamten weekend rzeczy) musiało pójść w odstawkę. Nie będę dorzucać swoich trzech groszy na temat tej tragedii, napisano wiele, może zbyt wiele, ja nie dodam tu nic nowego.
Chciałam tylko powiedzieć tym, którzy czekają na następne afrykańskie wpisy (bo podobno są takie jednostki:-)), że ciąg dalszy nastąpi – już bardzo niedługo.
Kronika podróży: safari dzień pierwszy (Jezioro Manyara)
Wstaję niesamowicie podekscytowana – tak, to już dzisiaj spełni się moje Wielkie Marzenie Dzieciństwa, to już dzisiaj old-skulowy jeep pana Bobbiego zabierze mnie na afrykańskie safari! Naszą pięciodniową podróż (bo safari to w suahili to po prostu „podróż”) zaczynamy od okolic Jeziora Manyara. Z mojego pilnego researchu wynika, że z trzech narodowych parków Tanzanii jakie odwiedzimy, ten będzie najmniej atrakcyjny jeśli chodzi o faunę – ale to dobrze, wrażenia trzeba dawkować! Nasze safari zaplanowane zostało właśnie w ten sposób – Manyara to przystawka, appetizer, który podkręci nam apetyt na danie główne – trzy dni na słynnej bezkresnej sawannie Parku Narodowego Serengeti. A na deser krater Ngorongoro, o którym mówi się „naturalne ZOO”, takie tam zatrzęsienie zwierząt.
Po śniadaniu stawia się w naszym hotelu nasz kierowca-przewodnik, którego poznaliśmy już wczoraj w biurze, oraz kucharz, który wygląda góra na 15 lat – przez najbliższe pięć dni to nasze główne towarzystwo (jak się okaże, niesamowicie zgrana i fajna ekipa z nas będzie).
Ruszamy w drogę – prawie trzy godziny jazdy, z przerwą na krótki postój na kempingu w „bananowej wiosce”, gdzie spędzimy pierwszą noc (tu też działa zasada dawkowania wrażeń, od jutra będziemy spać na terenie parków narodowych, wśród zwierząt!). Dwie szybkie refleksje po drodze: 1) drogi prowadzące zagranicznych turystów na safari, są nieporównywalnie lepsze niż inne krajowe; 2) muszę się przestać denerwować za każdym razem, gdy zatrzymuje nas drogowa policja – to tu normalne, panowie nie mają złych zamiarów, chcą tylko małej łapówki…
W miarę zbliżania się do bram parku, moja ekscytacja rośnie w tempie zastraszającym – już nie jestem szacowną trzydziestoparoletnią panią manager, jestem ośmioletnią Anią, która podskakuje i piszczy na widok pojawiającej się na horyzoncie samotnej żyrafy (na całe szczęście M. też zalicza małą regresję – ku rozbawieniu naszego kierowcy). Jeszcze tylko obowiązkowe zdjęcia przy bramie parku, podnosimy dach jeepa – i wjeżdżamy do Królestwa Zwierząt.
Jezioro Manyara położone jest na terenie Wielkiego Rowu Wschodniego (kłania się lekcja geografii – w Wikipedii o tym nie przeczytacie!) – niezwykle malownicze wzgórza pokryte tropikalnym lasem, przechodzą w sawannę ciągnącą się ku brzegom wielkiego jeziora upstrzonego setkami (tysiącami?) różowych flamingów. W przewodniku czytam, że Hemingway nazwał okolicę „the loveliest in Africa” – rzeczywiście jest tu cudnie. My zaczynamy od lasu – za bardzo nie wiemy jeszcze czego oczekiwać, z rozdziawionymi ustami i przygotowanym obiektywem (M.) oraz notesem (to ja, ośmioletnia Ania-wzorowa uczennica, planująca odnotowywać pilnie wszystkie zwierzęta, jakie zobaczę) wyszukujemy czegoś wśród gęstej posupłanej lnianami puszczy. W końcu – bingo, pojawiają się pierwsze małpy!
Najpierw gdzieś w oddali, ukryte w koronach drzew, później coraz więcej i coraz bliżęj, dodatkowo pokazują się impale, gazele, bajecznie kolorowe ptaki, aż w końcu z lasu, centralnie przed nasz samochód wychodzi całe stado słoni (których zresztą udaje nam się początkowo zupełnie nie zauważyć!). Opisać wrażenia, jakie sprawia pierwsze spotkanie oko w oko z legendarnym afrykańskim zwierzęciem na jego terytorium, niestety nie bardzo potrafię. Powiem tylko, że gdy idąca wprost na nas słonica z młodym zatrzymała się przed samym jeepem, groźnie zastrzygła uszami i zaryczała, z wrażenia usiadłam i wstrzymałam oddech, aż skruszony, skarcony przez słonicę Bacari (nasz kierowca) grzecznie ustąpił potężnej rodzinie z drogi…
A poniżej parę (wybranych z napstrykanych w amoku setek) zdjęć z naszego pierwszego dnia wśród afrykańskiej przyrody:
Nie chciały nam się także pokazać tego dnia lwy (w Manyara nie ma ich dużo, ale czasem można zobaczyć pojedyncze, wylegujące się na drzewach). Ale w sumie i tak jak na pierwszy dzień wrażeń było wiele – przede wszystkim poczuliśmy atmosferę afrykańskiej dzikiej przyrody. Wieczorem na kempingu, kiedy zajadamy się przepyszną, kilkudaniową tradycyjną kolacją przygotowaną przez naszego kucharza, wiem już jedno – to safari zapisze się wśród moich najfajniejszych życiowych wspomnień! A to przecież dopiero początek…
Wymówki, wymówki
Zmieniłam tytuł bloga, bo jedyne, co mu pozostało wspólnego z relacją „na gorąco”, to moja polska ksywa, w dodatku tutaj niewidoczna. Z Afryki wróciłam ponad miesiąc temu, kronika podróży zatrzymała się na pierwszym pełnym dniu wyprawy – nie ma to jak słomiany zapał! Choć tu nie o zapał tylko chodzi – ja obwiniam głównie pracę 😉
Ciężko po tak długim czasie usiąść i przenieść się z powrotem do tych wspomnień, odtworzyć te wszystkie wrażenia i odczucia – zwłaszcza, jeśli robi się to w skradzionych momentach. Poza tym jest jeszcze jedna przeszkoda – boję się trochę, że jak zacznę za bardzo myśleć, wspominać i odtwarzać tutaj, wśród codziennych stresów i frustracji w wyjątkowo paskudnym tej wiosny Paryżu, to wpadnę w depresję, że mnie tam już nie ma i raczej przez długi czas nie będzie.
Obiecałam sobie jednak, że bloga nie zarzucę i całą wyprawę opiszę (plus wszystko inne, o czym wspominałam tutaj po powrocie) – chociażbym miała być jedyną ostałą się tu czytelniczką.
Kronika podróży: droga do Aruszy
Poranne Nairobi jest zdecydowanie pozbawione owej „niebezpiecznej” aury z poprzedniej nocy. Słońce grzeje już na długo przed ósmą, ćwierkają ptaki i …małpy, a przed hotelem uwijają się kierowcy licznych busów do Tanzanii, zaczepiając nas co chwilę i zachwalając zalety swojego „luksusowego” środka transportu. Przy śniadaniu (full English breakfast!) dołącza do nas Daniel z agencji od Kilimandżaro i przepraszając wylewnie za nieporozumienie z kierowcą „odprawia” nas do busa do Aruszy. To nasze pierwsze spotkanie z afrykańską „obsługą klienta” i szczerze mówiąc, jesteśmy trochę oszołomieni – Daniel traktuje nas jak swoje dzieci, które po raz pierwszy jadą gdzieś same (hm, a może Europejczycy po raz pierwszy poruszający się na własną rękę po Afryce to właśnie są takie dzieci?), jest tak miły i nadskakujący, że aż nam głupio.
W minibusie praktycznie sami cudzoziemcy – jedziemy w końcu do tanzańskiej Aruszy, najbardziej chyba turystycznego miasta w tym regionie (to stąd organizowane jest większość safari i wypraw na Kilimandżaro).
Przejeżdżamy przez budzące się do życia Nairobi – znowu ruch, niewiarygodne korki, a w nich nie tylko samochody, kolorowe ciężarówki i maksymalnie przeładowane matatu (minibusy będące tu najpopularniejszym środkiem transportu miejskiego) z pasażerami wystającymi z pootwieranych drzwi i okien, ale też osły i garbate afrykańskie krowy ciągniące przyczepy z towarem na któreś z licznych targowisk. Są też tacy, którzy nie zawracają sobie głowy zwierzętami pociągowymi i sami biegną wśród tej kakofonii pojazdów, ciągnąc za sobą obładowane drewniane wózki.
Na poboczach dróg mnóstwo małych bazarów, głównie z jedzeniem i butami, kolorowo ubrane kobiety przygotowują poranną „owsiankę” na otwartych paleniskach, wszędzie grupki siedzących i czekających (na co?) mężczyzn, egzotyczne drzewa obsadzone wielkimi egzotycznymi ptaszyskami – a obok tego wszystkiego nowoczesne budynki światowych koncernów, znane sieci hoteli i sklepy, centra handlowe, czyli jak w każdym wielkim mieście.
Tanzania wita nas nieco lepszymi drogami i… ulewnym deszczem. W Afryce nie kropi ani nie mży, w Afryce jeśli już pada to na całego – „europejskie” urwanie chmury to najłagodniejsze potraktowanie jakie deszcz nam w ciągu tego miesiąca zafundował. Tumany kurzu momentalnie zamieniają się w masę błota, życie jednak wciąż w dużym stopniu toczy się na zewnątrz. Zauważamy, że jesteśmy w innym rejonie etnicznym – otuleni czerwonymi kocami dłudzy i smukli Masaje ustąpili miejsca niezwykle kolorowemu (i niższemu) plemieniu uprawiającemu (nawet w tym ulewnym deszczu) małe poletka. Za nimi na horyzoncie pojawia się majestatyczna Mount Meru z mocno ośnieżonym wierzchołkiem – przełykam ślinę na myśl, że ten kolos jest o ponad tysiąc metrów niższy niż Kilimandżaro, na które planuje za tydzień wejść…
Póki co pojawiają się pierwsze zabudowania Aruszy i już na pierwszy rzut oka widać, że to trzecie co do wielkości tanzańskie miasto, niewiele ma wspólnego z wielkomiejską Nairobi. Bardziej przypomina typową afrykańską przydrożną osadę – ni to wieś, ni to miasto – jakich dziesiątki mijaliśmy po drodze. Moje wrażenie jakoby potwierdza nasza sąsiadka w podróży, urodzona w Aruszy Australijka, która wznosi okrzyki zachwytu, kiedy autobus zatrzymuje się na światłach drogowych – dowiadujemy się, że to nowe, drugie już (!) światła w tym dużym przecież mieście.
W Aruszy, jak w większości typowych afrykańskich miast, życie toczy się na ulicy, na poboczach tłumy ludzi, którzy handlują, gotują, jedzą, obcinają klientom włosy i ich golą, ale przede wszystkim siedzą i obserwują. To, co uderza mnie tutaj jednak najbardziej to niezwykle bujna roślinność – rozbujała afrykańska przyroda nie dała się ujarzmić nawet w centrum miasta. Gatunki, które w Europie znam jako karłowate ozdobne krzewy tutaj rozrosły się do rozmiarów wielkich drzew – ich kwiaty tworzą soczyście kolorowe plamy wśród plątaniny palm, bananowców i dziesiątek innych drzew, których w swojej botanicznej ignorancji nie potrafię nazwać…
W końcu nasz busik dojeżdża do stacji autobusowej, gdzie momentalnie oblega go kilkunastu naganiaczy i „przewodników”. Ci panowie będą towarzyszyć nam w każdym turystycznym miejscu w Tanzanii, a ich kreatywność w zdobywaniu naiwnych klientów czasem naprawdę robi wrażenie (po jakimś czasie zaczynamy bawić się w typowanie naganiacza z największą wyobraźnią). Na szczęście nie daję się nabrać panu z profesjonalnie wydrukowaną listą tutejszych hoteli, którego możnaby wziąć za oficjalnego ich przedstawiciela, na horyzoncie z kartką z naszymi nazwiskami pojawia się bowiem kierowca z biura, które zabierze nas jutro na safari.
Tak, teraz tylko jakiś mały rekonesans okolic, dobry obiadek w jednej z lokalnych restauracji (udaje nam się znaleźć pysznego Hindusa), prysznic i odpoczynek w naszym całkiem eksluzywnym hotelu – a jutro z samego rana wyruszamy na pięciodniowe safari!
Migawki z Nairobi
Niestety w stolicy Kenii nie spędziliśm tyle czasu, by mieć szansę pochodzić po niej z aparatem i pstryknąć parę zdjęć. W ogóle widzieliśmy to miasto wyłącznie zza szyb taksówki i busa – mam nadzieję, że to zaniedbanie uda się nam kiedyś nadrobić, bo mimo swojej druzgoczącej reputacji, Nairobi to ciekawe miejsce, gdzie można wiele zobaczyć i przeżyć (i to niekoniecznie tylko rozbój w biały dzień, jak każą nam wierzyć niektóre przewodniki…). To przecież główne centrum ekonomiczno-kulturalne rejonu Afryki Wschodniej, miejscami bardzo kosmopolityczne i przyjazne cudzoziemcom, których zresztą całkiem sporo tu mieszka.
Niestety, jak każde wielkie miasto globalnego południa, Nairobi to także miejsce ogromnych kontrastów – obok szklanych drapaczy chmur i pięciogwiazdkowych hoteli, znajdziemy tu slumsy, biedę i ogromną niesprawiedliwość społeczną. Poniższe zdjęcia to parę migawek z życia tego wschodnioafrykańskiego kolosa. Zdjęcia ukazały się w tym tygodniu na stronie boston.com, w fascynującym fotoreportażu poświęconym dzisiejszej Kenii – gorąco polecam obejrzenie całości tutaj, fotografie są przepiękne, choć momentami wstrząsające.
Podmiejski pociąg dowożący ludzi do pracy w centrum Nairobi podczas strajków kierowców matatu (małych busików będących najpopularniejszym środkiem transportu publicznego w kenijskich miastach) będącym protestem przeciw korupcji miejscowej policji (każdy autobus i samochód, którym jechaliśmy w Kenii i Tanzanii był zatrzymywany conajmniej parę razy przez policjantów z drogówki upominających się o łapówki). (REUTERS/Thomas Mukoya)
Wykolejony pociąg towarowy na przedmieściach Nairobi – w tle blaszane dachy ciągnących się na kilometry biednych dzielnic mieszkalnych. (Simon Maina/AFP/Getty Images)
Wysypisko śmieci w Nairobi – i przeszukujący jego zawartość ludzie i zwierzęta. Takie wysypiska śmieci w środku miasta to zjawisko dość częste, sami widzieliśmy podobną scenkę (choć na dużo mniejszą skalę) w centrum Mombasy. Lokalna społeczność próbuje walczyć z władzami o zlikwidowanie tych miejsc – póki co bezskutecznie. (Simon Maina/AFP/Getty Images)
Lekcje samoobrony w Korogocho, jednym z najniebezpieczniejszych slumsów Nairobi. Zajęcia organizuje grupa założona w 2007 przez mieszkańców osiedla w reakcji na liczne gwałty na starszych kobietach dokonywane przez grupy młodych bandytów przekonanych, że aktywne seksualnie młode dziewczyny zarażone są AIDS. (Tony Karumba/AFP/Getty Images)
Więcej zdjęć z Kenii, również tych ukazujących niezwykłe piękno i malowniczość tego kraju, tak kontrastujące z poważnymi problemami społecznymi, znajdziecie tutaj.