Przeskocz do treści

Kronika podróży: pierwsza noc w Afryce

13 marca, 2010

Samolot Kenya Airways („The Pride of Africa”) dostarcza nas do Nairobi późnym wieczorem. Lecimy razem ze znajomymi, dla których to też pierwsza afrykańska podróż (ja wprawdzie byłam wcześniej w Egipcie i Maroku, ale Afryka Północna to trochę inna bajka) – wszyscy jesteśmy zatem dość mocno podekscytowani. Na lotnisku mają czekać na nas kierowcy, którzy odwiozą nas do dwóch różnych hoteli – Axel i Michelle mają zorganizowany tydzień w Kenii, my już następnego dnia rano ruszamy do tanzańskiej Aruszy (transport załatwiła nam firma, z którą będziemy wchodzić na Kilimandżaro). Jest tylko mały problem – naszego kierowcy nie ma.

Po kilkunastokrotnym przedefilowaniu przed, za i wokół powitalnego tłumu oraz bezskutecznych próbach znalezienia na trzymanych przez ludzi kartkach czegoś, co choć odrobinę przypominałoby nasze nazwiska, stwierdzamy, że istnieją dość duże szanse, że naszego kierowcy w ogóle tu dzisiaj nie będzie. Jako że jest już dość późno, a w głowie mamy mocno zakodowane, że Nairobi to najniebezpieczniejsze miasto Afryki, postanawiamy nie szukać na własną rękę alternatywnego środka transportu, tylko uśmiechnąć się do kierowcy znajomych (uśmiecha się najskuteczniej za pomocą kilkunastu dolarów) i poprosić o podwiezienie do naszego (mamy nadzieję, że jednak zarezerwowanego) hotelu.

Wieczorne Nairobi uderza swoją intensywnością – wszystko wydaje się tu jakby mieć większe natężenie niż u nas na „spokojnej północy”: ruch uliczny, hałas, zapachy i przede wszystkim rozbujała tropikalna roślinność, pomimo, że jesteśmy przecież w ogromnym mieście. Odstawiamy Axela i Michelle w ogrodzonym, przytulnym i ładnym hotelu na obrzeżach miasta. Czeka tam na nich ich przewodniczka, Helen, Francuzka od lat mieszkająca w Kenii, która po przywitaniiu swoich gości prosi naszego kierowcę o podwiezienie jej pod dom – który okazuje się być jakieś 100 metrów od hotelu! Wyjaśnia nam, że nigdy nie chodzi w tym mieście po ciemku i znika za bramą, której pilnuje dwóch ochroniarzy. Hm. Przypominam sobie, że kiedy międzynarodowa organizacja, w której pracowałam w Londynie, wybierała lokalizację nowego biura regionalnego w Afryce Wschodniej, wszyscy stali bywalcy afrykańskich metropolii bardzo mocno przekonywali, żeby absolutnie nie było to Nairobi – choć ze względów praktycznych i transportowych miałoby to największy sens…

Nasz hotel znajduje się w samym centrum, w miejscu, które w każdym mieście raczej nie słynie ze spokoju – przy samym dworcu autobusowym. Zdecydowaliśmy się na tani nocleg tutaj, żeby rano mieć busa do Tanzanii pod samym nosem. Po doświadczeniu z Helen trochę wątpię w to, czy był to dobry wybór… za chwilę zwątpię jeszcze bardziej, zatrzymujemy się bowiem pod budynkiem, w którym panuje całkowita cisza i ciemność… Piękny początek – nie było umówionego kierowcy, nie ma umówionego hotelu, ciekawe co dalej? Nawet naszemu kierowcy mina trochę rzędnie, na szczęście okazuje się, że hotel jest otwarty, choć na recepcji panuje wielka konsternacja, bo w budynku właśnie wysiadł prąd. Udaje nam się w końcu ustalić, że mamy zarezerwowany pokój, ba! dostajemy nawet świeczkę, z którą obładowani plecakami wspinamy się na trzecie piętro po labiryncie wąskich schodów.

W malutkim pokoju jest okrutnie gorąco, nad łóżkiem wisi moskitiera (nigdy nie spałam pod moskitierą!), w łazience nie ma ciepłej wody – ale w sumie to nieważne, w końcu to nie Hilton. Zresztą, wszystko jest względne – kiedy nagle włączają prąd i zaczyna działać wiatrak, czuję się już niemal jak w Hiltonie! Idziemy do pobliskiej restauracji (następne drzwi, na razie dalej boimy się nocnego Nairobi) na kolację. Nad barem portret prezydenta Kenii, w telewizji afrykańska telenowela, na stoliku cerata i plastikowe kwiaty, w menu mnóstwo niewiadomych. Zamawiamy ugali –  podstawowy „wypełniacz” kuchni wschodnioafrykańskiej, zrobiony z mąki kukurydzianej i wody, a do tego różne warzywa, sos i mięso (ja biorę jagnięcinę, Maciek szaleje i prosi o gulasz z kozy). Ugali  ubite w wielką kluchę smakuje jak gęsta i trochę mdława kasza manna, cała reszta popijana lokalnym piwem Tusker – przepyszna. Wokół nas sami miejscowi, bohaterowie opery mydlanej w telewizji rozmawiają w suahili, na etykietce piwa słoń, zza otwartych drzwi lokalu bucha do środka gorące nocne powietrze. Jesteśmy w Afryce!

No comments yet

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: