Kronika podróży: droga do Aruszy
Poranne Nairobi jest zdecydowanie pozbawione owej „niebezpiecznej” aury z poprzedniej nocy. Słońce grzeje już na długo przed ósmą, ćwierkają ptaki i …małpy, a przed hotelem uwijają się kierowcy licznych busów do Tanzanii, zaczepiając nas co chwilę i zachwalając zalety swojego „luksusowego” środka transportu. Przy śniadaniu (full English breakfast!) dołącza do nas Daniel z agencji od Kilimandżaro i przepraszając wylewnie za nieporozumienie z kierowcą „odprawia” nas do busa do Aruszy. To nasze pierwsze spotkanie z afrykańską „obsługą klienta” i szczerze mówiąc, jesteśmy trochę oszołomieni – Daniel traktuje nas jak swoje dzieci, które po raz pierwszy jadą gdzieś same (hm, a może Europejczycy po raz pierwszy poruszający się na własną rękę po Afryce to właśnie są takie dzieci?), jest tak miły i nadskakujący, że aż nam głupio.
W minibusie praktycznie sami cudzoziemcy – jedziemy w końcu do tanzańskiej Aruszy, najbardziej chyba turystycznego miasta w tym regionie (to stąd organizowane jest większość safari i wypraw na Kilimandżaro).
Przejeżdżamy przez budzące się do życia Nairobi – znowu ruch, niewiarygodne korki, a w nich nie tylko samochody, kolorowe ciężarówki i maksymalnie przeładowane matatu (minibusy będące tu najpopularniejszym środkiem transportu miejskiego) z pasażerami wystającymi z pootwieranych drzwi i okien, ale też osły i garbate afrykańskie krowy ciągniące przyczepy z towarem na któreś z licznych targowisk. Są też tacy, którzy nie zawracają sobie głowy zwierzętami pociągowymi i sami biegną wśród tej kakofonii pojazdów, ciągnąc za sobą obładowane drewniane wózki.
Na poboczach dróg mnóstwo małych bazarów, głównie z jedzeniem i butami, kolorowo ubrane kobiety przygotowują poranną „owsiankę” na otwartych paleniskach, wszędzie grupki siedzących i czekających (na co?) mężczyzn, egzotyczne drzewa obsadzone wielkimi egzotycznymi ptaszyskami – a obok tego wszystkiego nowoczesne budynki światowych koncernów, znane sieci hoteli i sklepy, centra handlowe, czyli jak w każdym wielkim mieście.
Tanzania wita nas nieco lepszymi drogami i… ulewnym deszczem. W Afryce nie kropi ani nie mży, w Afryce jeśli już pada to na całego – „europejskie” urwanie chmury to najłagodniejsze potraktowanie jakie deszcz nam w ciągu tego miesiąca zafundował. Tumany kurzu momentalnie zamieniają się w masę błota, życie jednak wciąż w dużym stopniu toczy się na zewnątrz. Zauważamy, że jesteśmy w innym rejonie etnicznym – otuleni czerwonymi kocami dłudzy i smukli Masaje ustąpili miejsca niezwykle kolorowemu (i niższemu) plemieniu uprawiającemu (nawet w tym ulewnym deszczu) małe poletka. Za nimi na horyzoncie pojawia się majestatyczna Mount Meru z mocno ośnieżonym wierzchołkiem – przełykam ślinę na myśl, że ten kolos jest o ponad tysiąc metrów niższy niż Kilimandżaro, na które planuje za tydzień wejść…
Póki co pojawiają się pierwsze zabudowania Aruszy i już na pierwszy rzut oka widać, że to trzecie co do wielkości tanzańskie miasto, niewiele ma wspólnego z wielkomiejską Nairobi. Bardziej przypomina typową afrykańską przydrożną osadę – ni to wieś, ni to miasto – jakich dziesiątki mijaliśmy po drodze. Moje wrażenie jakoby potwierdza nasza sąsiadka w podróży, urodzona w Aruszy Australijka, która wznosi okrzyki zachwytu, kiedy autobus zatrzymuje się na światłach drogowych – dowiadujemy się, że to nowe, drugie już (!) światła w tym dużym przecież mieście.
W Aruszy, jak w większości typowych afrykańskich miast, życie toczy się na ulicy, na poboczach tłumy ludzi, którzy handlują, gotują, jedzą, obcinają klientom włosy i ich golą, ale przede wszystkim siedzą i obserwują. To, co uderza mnie tutaj jednak najbardziej to niezwykle bujna roślinność – rozbujała afrykańska przyroda nie dała się ujarzmić nawet w centrum miasta. Gatunki, które w Europie znam jako karłowate ozdobne krzewy tutaj rozrosły się do rozmiarów wielkich drzew – ich kwiaty tworzą soczyście kolorowe plamy wśród plątaniny palm, bananowców i dziesiątek innych drzew, których w swojej botanicznej ignorancji nie potrafię nazwać…
W końcu nasz busik dojeżdża do stacji autobusowej, gdzie momentalnie oblega go kilkunastu naganiaczy i „przewodników”. Ci panowie będą towarzyszyć nam w każdym turystycznym miejscu w Tanzanii, a ich kreatywność w zdobywaniu naiwnych klientów czasem naprawdę robi wrażenie (po jakimś czasie zaczynamy bawić się w typowanie naganiacza z największą wyobraźnią). Na szczęście nie daję się nabrać panu z profesjonalnie wydrukowaną listą tutejszych hoteli, którego możnaby wziąć za oficjalnego ich przedstawiciela, na horyzoncie z kartką z naszymi nazwiskami pojawia się bowiem kierowca z biura, które zabierze nas jutro na safari.
Tak, teraz tylko jakiś mały rekonesans okolic, dobry obiadek w jednej z lokalnych restauracji (udaje nam się znaleźć pysznego Hindusa), prysznic i odpoczynek w naszym całkiem eksluzywnym hotelu – a jutro z samego rana wyruszamy na pięciodniowe safari!