Kronika podróży: safari ciąg dalszy (przez Ngorongoro do Serengeti)
Przy śniadaniu otwiera się nad nami niebo i spłukuje pole namiotowe falą tropikalnego deszczu. Słyszymy nawet grzmoty. Hm, nie znam zbyt dobrze zwyczajów afrykańskich zwierząt, ale mam podejrzenia, że przy takich burzach raczej nie lubią paradować przed turystycznymi jeepami… zresztą mi też nie uśmiecha się jeżdżenie z otwartym dachem w smugach deszczu. Spanikowana wypytuję w kółko naszego kierowcę o to, czy aby na pewno nie będzie już więcej padać – w końcu w przewodniku wyczytaliśmy, że to pora sucha, a wiadomo, że Lonely Planet nie kłamie! (Okazuje się, że może i nie kłamie, ale też nie zawraca sobie zbytnio głowy wyjaśnianiem czytelnikom niuansów afrykańskiej pogody…) Dopiero kiedy przyparty do muru Bacari daje mi gwarancję, że zrobi wszystko, żebyśmy zobaczyli przynajmniej jednego lwa, trochę się uspokajam.
Dzisiaj jedziemy do słynnego parku Serengeti – największego skupiska dzikich zwierząt na świecie. Aby tam dotrzeć musimy przejechać przez obszary rezerwatu Ngorongoro – jakieś pół dnia jazdy jeepem po wyboistych drogach. Chyba nie muszę wspominać, że absolutnie nam to nie przeszkadza – jeśli o mnie chodzi, mogę tak jeździć i chłonąć Afrykę za oknem godzinami.
Ngorongoro to nie tylko słynny krater zapełniony po brzegi dzikimi zwierzętami – to również rozległy rezerwat przyrody wokół, trzy wulkany, porastające je lasy deszczowe i ciągnące się w nieskończoność „zielone wzgórza Afryki” – które momentami trochę przypominają mi szkockie Highlandy. Choć większość drapieżników chowa się w kraterach lub (jak na przykład lamparty) w poplątanej gęstwinie tropikalnej puszczy pokrywającej ich zbocza, otwarte przestrzenie, przez które przejeżdżamy, usiane są setkami zebr, antylop gnu i nerwowych gazeli Thompsona. Od czasu do czasu pojawiają się żyrafy, hieny, strusie, a nawet zabłąkany, wielki samotny słoń.
Najbardziej zaskakują nas jednak setki, jeśli nie tysiące… bocianów! Nigdy w życiu nie widziałam takiego zbiorowiska naszych poczciwych polskich boćków jak tutaj, w lutym, na wzgórzach Ngorongoro. (A więc w szkole nie kłamali, one naprawdę odlatują na zimę do Afryki!)
Ngorongoro jest też wyjątkowe pod innym względem – jako, że tereny te nie są oficjalnym parkiem narodowym, oprócz tych wszystkich zwierząt, mieszkają tu też ludzie. Konkretnie Masaje, którzy jako plemię pasterskie i nie polujące na dzikie zwierzęta, dostali od rządu tanzańskiego pozwolenie na osiedlanie się w granicach rezerwatu. Po drodze mijamy więc mnóstwo charakterystycznych okrągłych wiosek, maszerujące do oddalonych o kilometry szkół dzieci, roześmiane i rozgadane grupki odpoczywających od pracy kobiet, smukłych pasterzy ze stadkami garbatych afrykańskich krów, kóz i osłów. W Ngorongoro zwierzęta hodowlane i dzikie żyją w symbiozie, gnu i zebry wcinają trawę łeb w łeb z domowym bydłem.
To wszystko tworzy niezwykle interesujący widok i sprawia, że godziny jazdy absolutnie się nie dłużą. Zresztą, nie będę się rozpisywała, poniżej parę migawek z drogi.
Bardzo serdecznie dziekuje za opis afrykanskich przygod! Czytam z wypiekami na twarzy i okazuje sie, przynajmniej jak na razie, ze nie taki diabel straszny…raczej zielono, ludzie wygladaja na zyczliwych i nawet dzikie zwierzete tak jakby zajete byly bardziej swoimi sprawami niz rozszarpywaniem biednych turystow…Ale co bedzie dalej…?
Milo, ze czytasz te moje wspomnienia… Diabel absolutnie nie taki straszny – a im dalej, tym bardziej oswojony;-)