Kronika podróży: Serengeti i pierwsza noc wśród dzikich zwierząt
Legendarne Serengeti sprostało naszym wielkim oczekiwaniom wobec niego już na powitanie. Podczas pierwszej godziny spędzonej na terenie parku, na krótkiej jak na tutejsze realia trasie między bramą wjazdową a naszym kempingiem, udaje nam się zobaczyć trzy najbardziej atrakcyjne afrykańskie drapieżniki: lwa, geparda, a nawet lamparta.
Tutaj kilka słów na temat pewnej bardzo ważnej hierarchii. Podczas gdy dla jednych safari to po prostu rzadka okazja by poobserwować zachowanie dzikich zwierząt na ich własnym terytorium, są też tacy, którzy całą imprezę traktują z żyłką sportowego współzawodnictwa. W Serengeti przekonałam się niestety, że ja -co tu ukrywać sierota z WF-u w szkole – właśnie do tej grupy „sportowców” należę. Przez następne trzy dni, ku wielkiej uciesze naszego teamu, zaczęłam opracowywać nawet system punktacji tych zawodów w przypadkowym spotykaniu najbardziej atrakcyjnych zwierząt! Pokrótce: są gatunki, które po paru dniach w Afryce wydają się nam tak powszechne jak gołębie w Europie (zebry, żyrafy, bawoły, wszelkiej maści antylopy i gazele), są takie, na widok których nawet po raz setny z kolei wydajemy okrzyk ekscytacji (słonie, hieny, guźce, szakale lub… śpiące lwice) i w końcu są te najbardziej cenione, te na które trzeba polować i których czasem w ogóle nie udaje się spotkać. Do tej kategorii zaliczymy nosorożce oraz duże drapieżne koty jak samce lwów (lub ogólnie lwy, które coś robią, a nie śpią!) i gepardy. Prawdziwą wisienką na afrykańskim torcie jest kamuflujący się i lubiący samotność lampart.
Jak więc nie zachwycać się Serengeti, który wysłał na nasze przywitanie taki komitet powitalny:

Potem zobaczyliśmy naszą pierwszą śpiąco-ziewającą lwicę - obroża na szyi oznacza, że samica była pod obserwacją...
A zaraz po tych wszystkich atrakcjach z nieba nad Serengeti lunął na nas ulewny deszcz.
Kemping Dik-Dik, na którym mieliśmy spędzić dwie najbliższe noce, okazał się o wiele bardziej „traperski” niż ten w okolicach Manyara – nie było już tu basenu, baru ani czystych kafelkowanych łazienek. Wokół nas były za to kilometry sawanny z tysiącami dzikich zwierząt, które bez żadnych przeszkód mogły podchodzić tak blisko do namiotów, jak tylko przyszłaby im na to ochota. Nie ma strażników, nie ma ogrodzeń, jesteśmy tylko my, sawanna i jej mieszkańcy.
I tu pora na małe sprostowanie. Jakkolwiek kuszące byłoby teraz opisywanie tego, jacy to my byliśmy bohaterscy, przesadzanie i wyolbrzymianie niebezpieczeństw noclegów w afrykanśkich parkach narodowych zostawię innym – zwłaszcza, że jest całkiem sporo amatorów tej konwencji, autorów bestsellerowych książek nie pomijając. Prawda jest jednak o wiele bardziej banalna i mniej romantyczna – gdyby owe pola namiotowe były tak niebezpieczne, jak się to niewtajemniczonym przedstawia, czy naprawdę władze parków ryzykowałyby życie turystów, którzy napędzają gospodarkę biednej Tanzanii? Owszem, zwierzęta czasami podchodzą do namiotów (choć robią to głównie zapędzający się w pasieniu roślinożercy), więc trzeba zachować ostrożność, nie krzyczeć i nie biegać bez latarki po ciemku po kempingu – oraz absolutnie nie wypuszczać się poza granice wyznaczonego jako bezpieczny dla ludzi terenu. W końcu jesteśmy na terytorium zwierząt i naszym gospodarzom należy się szacunek. Jednocześnie rdzenni mieszkańcy parków narodowych delikatnie mówiąc olewają swoich gości i naprawdę nie zawracają sobie głowy atakowaniem śpiących turystów. Pytałam Bacari o to, ile zna przypadków zaatakowania ludzi przez drapieżniki podczas jego prawie dziesięcioletniej kariery przewodnika – potrafił przypomnieć sobie jeden, kiedy kobieta z dzieckiem została zaatakowana przez lamparta w parku Tarangire. Ten nieszczęśliwy wypadek ze spaniem na nieogrodzonym polu namiotowym nie miał jednak nic wspólnego – turyści ci zatrzymali się w eksluzywnym hotelu, a ofiarą zwierzęcia padli wtedy, gdy udali się wbrew zakazom (i zdrowemu rozsądkowi) na spacer poza tereny wyznaczone przez władze parku jako bezpieczne…
To, że spanie na polach namiotowych w samym środku Serengeti nie jest tak niebezpieczne jak się je maluje, wcale nie oznacza, że nie jest czymś niesamowicie ekscytującym i działającym na wyobraźnię. W każdym bądź razie ja w pierwszą noc na kempingu Dik-Dik prawie nie zmrużyłam oka, przysłuchując się awanturującym się o resztki z kuchni pawianom oraz innym, przedziwnym, zupełnie nierozpoznawalnym dla mnie odgłosom wydawanym wokół mnie przez jakieś zwierzęta i próbując odgadnąć ich pochodzenie. Pierwszą czynnością rano było zbadanie śladów wokół kempingu i sprawdzenie ich pochodzenia z naszym wszechwiedzącym Bacari – nasza żyłka poszukiwaczy przygody miała nadzieję, że odciski na ziemi należały do lwa, niestety okazało się, że to „tylko” hieny. Nazajutrz turyści prześcigali się w relacjach o tym, czego to w nocy nie słyszeli (byli tacy, którzy twierdzili, że zwierzęta wchodziły im niemal do namiotów…).
Moja cyniczna natura chce napisać, że to spanie wśród zwierząt to jeszcze jedna atrakcja turystyczna afrykańskiego safari – z drugiej strony jest coś cholernie romantycznego i (a niech tam, użyję tego słowa) pierwotnego w takim spaniu wśród dzikich zwierząt pod afrykańskim niebem. Kiedy po przebudzeniu, jeszcze grubo przed świtem (tego dnia czekał nas objazd parku przed wschodem słońca) stoję w drzwiach ciemnej kempingowej jadalni dobudzając się niedobrą afrykańską kawą z plastikowego kubka i patrząc we wściekle rozgwieżdżone niebo nad ogromną sawanną, wbrew wszystkiemu, co napisałam wyżej, czuję się niemal jak Indiana Jones;-)
Nie wiem, jak Wam się udało wypatrzyć to lamparciątko 🙂
Pewnie też bym się nie wyspała na takim kempingu – ja nawet u Was w Paryżu nie bardzo mogłam usnąć, bo wszystko inaczej skrzypiało 😉 I niezależnie od zdrowego rozsądku, zapewne wyobrażałabym sobie, że pożre mnie jakiś głodny lew 🙂 Zresztą, ja mam pecha, to może i by mnie pożarł 😉
Lakoma, dostrzezenie tego lamparciatka – a wlasciwie rytmicznie poruszajacego sie nad kolacja czubka glowy, bo tyle w ten wieczor zobaczylismy- zajelo mi jakies 15 minut… Gdyby nie nasz przewodnik to nie zauwazylibysmy wiekszosci zwierzat, zwlaszcza lubiacych sie chowac kotow – facet byl niesamowity, czasem zdarzalo sie, ze 3 inne jeepy przejezdzaly obojetnie przed nami, a on stawal i pokazywal nam np 4 lwy spiace w rowie przy samej drodze… Czarodziej!;-)
Bardzo mi się podoba ten blog, cieszę się, że kontynuujesz zapisywanie tu Twoich wspomnień, mimo braku czasu i cieszę się, że można Cię teraz tutaj czytać. Dziękuję też za przybliżanie Afryki, która jest dla mnie lądem zupełnie nieznanym.
Myślę, że takie safari musi być fascynujące, ale nie mogę się oprzeć pytaniom, które mi się nasuwają. Czy to polowanie (wprawdzie fotograficzne ale zawsze), jeżdżenie tam jeepami, nie jest jakąś ingerencją, mówiąc tak potocznie – przeszkadzaniem tym zwierzętom, które sobie spokojnie żyją?
Mam nadzieję, że przesadzam w końcu ludzie od zarania współistnieli ze zwierzętami, ale bardzo jestem ciekawa Twojej opinii.
Pozdrawiam serdecznie,
czara
Czara, dziękuję za miłe słowa – cieszę się, że tu zaglądasz:)
Dobre pytanie, dokładnie nad tym samym się zastanawiałam – zanim dojechałam do tych parków i zobaczyłam na własne oczy jak te zwierzęta po prostu totalnie się nie przejmują i ignorują intruzów w jeepach. Wiedzą, że z ich strony absolutnie nic im nie grozi, ale też nie ma po co atakować (musimy być niesmaczni;)) – więc olewają:) Niesamowite jest uczucie, kiedy przechodzi koło ciebie rodzina 6 dostojnych lwów, tylko raz pogardliwie zerkając w twoją stronę… (lwy dały tak nam do zrozumienia, gdzie nasze miejsce w parkowej hierarchii).
To co mnie osobiście najbardziej ujęło w safari to właśnie poczucie, że jesteś na terytorium gdzie obowiązują zasady zwierząt, nie ludzi. Czuć to zwłaszcza w olbrzymim Serengeti, gdzie zwierząt tych trzeba czasem aktywnie szukać na tych wielkich przestrzeniach, często na nie w ogóle nie trafiając, bo akurat nie mają w planach pokazywania się turystom.
Mówię tu o parkach narodowych, bo są niestety obok nich tak tzw. game reserves, gdzie na dzikie zwierzęta się poluje – niestety już nie w przenośnym znaczeniu… Tam wygląda to inaczej, tam zwierzęta boją się człowieka i są naturalnie bardziej agresywne. Czytałam parę artykułów na temat afrykańskich polowań, nie była to miła lektura (osobiście jestem wielką przeciwniczką wszelkich polowań i nie rozumiem ludzi, którzy oddają się temu bezsensownie okrutnemu zajęciu tylko po to, by pochwalić się trofeum w domu).
Planuję wpis na ten właśnie temat (‚rozterki moralne miłośnika safari’;)) – przy moim tempie, to nie obiecuję, że szybko to nastąpi, ale może się doczekasz…
Pozdrawiam też serdecznie
Dzięki za odpowiedź, trochę mnie uspokoiłaś 🙂 Domyślam się, że to musi być niesamowite uczucie zetknąć się z tymi zwierzętami, dla mnie to są stworzenia wręcz mityczne 😉 Ja też nie mogę uwierzyć, jak można czerpać przyjemność z zabijania, czy to w polskich czy afrykańskich lasach:/ Będę czekać w takim razie na „rozterkową” notkę!
Pozdrawiam serdecznie!